"Znam prawdę, ale nie chcę przestać wierzyć..."
Poznałem prawdę. Ona nie chce, żebysmy byli razem. Przynajmniej dosadnie dała mi tak do zrozumienia słowami: "nie potrafię odwzajemnić twojego uczucia, nie chcę cię ranić...". Och cóż za dobroduszność, troskliwość, przecież prawie nic mi mnie nie boli..:/. Pozwziąłem więc kroki, które miały na celu definitywne pozbycie się jej z mojego życia.. Normalne prawda? Robiłem to skwapliwie, powoli. Odkrywałem wszystkie wady, myślałem o niej w samych złych kategoriach, byleby wypadła mi z głowy. Przypominałem sobie cały ból i krzywdy, które mi wyrządziła. Było trudno, bo wspomnienia, które wcześniej zatarłem, musiały wrócić. No i wrócily. Z chęcią otwarłem im drzwi i zaprosiłem do środka. Usiadły na fotelu, kanapie i dwóch krzesłach. Postawiłem wodę na kawę.
Prawie mi się udało, byłem blisko by zatuszować swoje uczucie. Wydaje mi się, że wtedy ona, w miarę ochładzania się naszych stosunków, zaczęła się starać, pytać, dbać. To, czego wcześniej nie robiła, stało się chlebem powszednim.Stało się to jednak za późno. Przynajmniej tak mi się wydaje. Parafrazując słowa mojej dobrej znajomej: Ona teraz, musiałby zacząć przenosić góry, żeby cię odzyskać. To może nie góry, ale taczki. Podstawa. To, czego mi brakowało. Muszę stwierdzić jednak z przykrością, że w tym momencie ja- zachowuję się jak ona wcześniej. Przygasiłem uczucie, straciłem zaufanie, zaprzepaściłem uwielbienie. Spisałem wszystko na straty, bo co miałem zrobić innnego?
Dowiedziałem się, że wczoraj chciała napisać sms-a żebyśmy się gdzieś przeszli, ale uznała, że ja mógłbym się chociaż raz odezwać, zaproponować coś pierwszy... Moje zachowanie wygląda na takie, jak jej wcześniej. I takie zresztą jest, nie inne. Również i ja kiedyś taki wniosek wysnułem, w starych czasach. To zwykle ja starałem się o spotkania, starałem się o wszystko. Teraz szczerze mówiąc nie mam ochoty. Wypracowałem w sobie uczucie, które można opisać momentami nawet obrzydzeniem. Chciałem niedawno takie w sobie wzbudzić i mi się udało. Teraz, kiedy o niej myślę, w głowie kiełkuje tylko jedno: "Nie... nie. Ja nie mam ochoty, ja nie chcę.. nie jestem w nastroju". Mam poprostu dosyć. Przejadło mi się wieczne staranie, wieczne myślenie, wieczna miłość. Szczególnie w momencie, kiedy słyszę, że to ja mógłbym się postarać. Ja? A ponad półtorej roku to kto to robił? Widać po mnie. Uzewnętrzniam to przecież. Czas na to, aby ona zrobiła coś w tym kierunku, za wszelką cenę, jeśli chce utrzymać tą znajomość. To nie takie trudne jeśli się chce, prawda? Szczególnie jeśli się wie, że może we mnie coś siedzi. Wyznaczyłem sobie cel, aby to uczucie umarło i będę dążył do jego spełnienia. Nie mam już tyle sił, by to zmieniać. Przynajmniej sam z siebie. Niech mnie w sobie rozkocha, bo ja tego już drugi raz sam z siebie nie zrobię, zbyt duża cena ewentualnej porażki...
P.S. Zmieniłem trochę bloga:). Podpisałem wiersze, niepodpisane są moje.. będzie ich więcej, poniżej P.P.S